czwartek, 9 stycznia 2014

~Rozdział 17

Nie zawsze to, czego nie widać, i czego nie da się racjonalnie wytłumaczyć, jest kłamstwem.

Nie wiem, ile czasu minęło, może tylko parę dni, może tydzień, ale w końcu tu jesteśmy. Tu, czyli na obrzeżach miasta, zaznaczanego na mapie Kevina jako punkt docelowy. Gdzieś tutaj musi być centrum. Jeszcze jeden niezniszczony schron. Idąc ulicami, zauważamy przejście jesieni w zimę. Delikatnie niczym puch, pierwsze płatki śniegu opadają na ziemię. Wyciągam dłoń, by poczuć na niej chłodne dotyk zimy.
-Jest! –Jason łapie mnie za wyciągniętą rękę i biegnie do przodu. I ja zauważam blask. Biegniemy, śmiejąc się i łapiąc oddech. Plac przed nami przypomina pewnego rodzaju…targowisko. Jest jeden dach a w środku mniejsze budynki. Gdzieniegdzie palą się ogniska, biegają dzieci, a matki cichutko chichoczą, stojąc przed drzwiami budynków. Patrzę pytająco na Jasona. Przemierzamy ten zgiełk, brudni i przemoczeni. Co to jest za miejsce?! Gdzie masa żołnierzy? Gdzie nowoczesne ściany i wystrój? To przypomina raczej… średniowieczny plac. Może myślę tak, ponieważ huk młotka uderzanego o rozgrzany metal wyprowadza mnie z równowagi. W pewnym momencie Jason się nagle zatrzymuje, i wparuje przed siebie.
-Jaso… -Ale nie dokańczam, bo chłopak szybko puszcza się biegiem do przodu, przeciskając się przez tłumy ludzi. Biegnąc za nim co chwila w kogoś wpadam.
-Przepraszam..! Proszę mnie przepuścić! Jason!! –Zdenerwowana czuję, że tracę go z oczu. Z westchnieniem staję w miejscu i powoli, powłóczając nogami, idę przed siebie.
-No witaj piękna!! – Podnosi mnie i obraca, a następnie daje mi mocnego buziaka w policzek. Za nim stoi Jason.
-Ekhem…Rick? –Byłabym mniej zdziwiona, gdyby zdzielił mnie teraz deską po twarzy. Gdy tylko mnie puszcza, obejmuje mnie Jason.
-Wiem, że dużo przeze mnie przeszłaś, ale co ty na to, żeby zacząć od nowa? Teraz już jestem inny, zapewniam cię, i… przepraszam za wszystko. Naprawdę, jest mi głupio. –Jest zupełnie poważny. Chyba już wie, że dowiedziałam się o jego planach. Kiwam tylko głową i mówię „nie ma sprawy”. Na powrót przybiera uśmiech.
-Dobra, uuch, skoro już wszystko jest okej, to może powiesz nam, jak się tu znalazłeś? I gdzie Cindy? Bliźniaczki? –Jason trzyma mnie za rękę. Zaczyna kręcić mi się w głowie. Och, to przez ten tłok? Mam dziwne deja vu. 
-Dziewczyny są w chatce, chętnie wszystko opowiem, wasza historia też zapewne…och, Elodie! –Wyciąga ręce, rozmazany Rick.
Na szczęście trzyma mnie Jason.

*


-…Hahaha, tak myślałem! Może uda się już jutro o dziewiątej rano. –Głos Ricka wydobywa się z sąsiedniej izby. Pocieram tył głowy. Leżę na prowizorycznym drewnianym łóżku, przykryta dwoma kocami. Obok mnie leży miska, szklanka, dzbanek z wodą i okłady. Wypijam parę łyków wody.  Chłodne powietrze, wdzierające się przez nieszczelne okno, znacznie pomaga mi stanąć na nogi. Powoli, bosymi stopami zmierzam do drugiego pokoju i zatrzymuję się w drzwiach.
-Co się uda? –Rozglądam się po zgromadzonych. Są wszyscy. Rick, Jason, Cindy, Stella… -Gdzie Naomi? –Zaczynam się chwiać i od razu wszyscy podbiegają by mnie złapać. Chwytam się drzwi.
-Wszystko dobrze? –Rick patrzy mi w oczy, zdenerwowany. Czuję się, jakbym miała grypę, nic więcej. Odpowiadam pytaniem na pytanie.
-Co się uda i gdzie jest Naomi..?  -Powtarzam. Stella opuściła głowę, i kilka łez upadło na podłogę.
-Och…przykro mi… -Tylko tyle jestem w stanie powiedzieć. Nie umiem pocieszać ludzi. Nie wiem nawet, jak mogę ją pocieszyć. Straciła siostrę. Z pomocą Cindy udaje mi się dojść do stołu. Wszyscy znów zajmują pozostałe miejsca.
-Uda nam się wyruszyć na pomoc tym waszym nowym przyjaciołom. –Rick odwraca się do Jasona. -Cholernie ryzykowne, stary, cholernie. Ale jestem wam coś winien, więc idziemy.
-„My”? Chcesz wziąć też Stellę i Cindy? –Nie wierzę, że Rick chce ryzykować także ich życie dla jakieś pary ludzi, których ledwo znamy.
-Trzymamy się razem. Albo idziemy wszyscy, albo żadne. Oczywiście, jeżeli dziewczyny są przeciwne, to nie będę zmuszał… -Rick  spogląda na Stellę.
-Nie. Idziemy z wami. Prawda Cindy?
-Prawda. Wyjdziemy, gdy tylko Elodie poczuje się lepiej. –Rudowłosa dziewczyna wysyła mi pokrzepiający uśmiech. No niech im będzie. Pójdziemy tam. Boję się tylko, że…Nie, to głupie. Dlaczego Nate miałby tam być? Wstajemy od stołu i każdy idzie w swoim kierunku. Przeglądam swoje rzeczy. Jest nóż. Jest i medalion. Nie wiem, czy to przez zmęczenie, ale wydaje mi się, że miałam go na sobie. Zresztą, jest mi znacznie lepiej, mimo to, nie mogę odrzucić myśli, że to ten naszyjnik jest sprawcą mojego złego samopoczucia. Do pokoju wchodzi Cindy.
-Elodie. –Podchodzę do niej, aby ją przytulić. Ta jednak odsuwa się delikatnie. –Muszę cię o coś zapytać. –Zaskoczona, siadam na skraju łóżka. Cindy wydaje się nie zauważać leżących na podłodze przedmiotów. Podchodzi do mnie i odwraca moją rękę. –Co…co to jest?
Kolejne wyrazy. Tym razem są napisane jakimś obcym językiem, bo nie mogę odczytać żadnego z nich. Serce zaczyna mi szybciej bić. Co się stanie, gdy cała ręka się nimi zapełni? Śmierć? Powrót? Pamiętam co spotkało moją poprzedniczkę. „I gdy sama stanie się częścią niebios, hymnem ku czci Boga, dotychczasowa miłość na ziemi, skończy się”. Ktoś, kogo kocham, zginie. Przynajmniej tak mogę to interpretować. Nie mam pojęcia w jaki sposób. Spotka go wypadek? A może wcale nie umrze? Może to tylko metafora? Zakłopotana mina Cindy przywraca mnie do świata realnego.
-Hmm..to nic takiego..naprawdę. To tylko…tatuaże. –Patrzę jej w oczy, starając się wyglądać jak najbardziej wiarygodnie. Dziewczyna tylko wzdycha.
-Okej. Dobrze, ja muszę jeszcze na chwilę wyjść, spróbuj wypocząć. Czeka nas trudny dzień. –Uśmiecha się i wychodzi.
Kolejna noc, kolejny koszmar.

*
Budzę się, spocona i roztrzęsiona. Jak to możliwe, że nikogo nie obudziłam? Po cichu, na chwiejnych nogach, zaglądam do innych pokoi. W poszukiwaniu tego, w którym śpi on.
-Jason..?  Śpisz…? –Chłopak budzi się i przeczesuje sobie włosy ręką. Jest ciemno, ale mogę sobie wyobrazić, jak ładnie teraz musi wyglądać. W półmroku dostrzegam jedynie zarysy mebli, a światło księżyca pada strumieniem przez okno, na łóżko chłopaka.
-Już nie. Co się stało? …Znowu koszmar, tak?
-Wszystko płonęło. Każdy budynek, każdy człowiek. A ja nie. Ja nie płonęłam. I gdy wszystko już doszczętnie się spaliło, zostałam sama. A potem przyszli Oni…Zabrali mnie do ciemnego miejsca…powiedzieli, że już nigdy nikogo nie ujrzę…że zostanę do końca w ciemności… -Głos zaczyna mi się łamać, na wspomnienie minionego koszmaru. Moje źrenice są poszerzone, wciąż się trzęsę. – To było tak bardzo realistyczne…wasze płonące ciała…ta pustka…Jezu, Jason…tak bardzo realistyczne… -Chłopak podbiega do mnie, i obejmuje mnie, klęczącą na podłodze. Ucisza mnie i pociesza, głaszcząc mnie po włosach.
-Cii…to tylko sen…jestem przy tobie….zawsze będę…Ciii… -Podnosi mnie i kładzie do swojego łóżka.

*
Następny dzień jest dużo lepszy. Otwieram oczy i wsłuchuję się w odgłosy poranka – śpiewy ptaków, rozmowy ludzi, śmiechy dzieci. Obracam się. Leżę sama. O nie, pewnie śpię już tak długo! Wstaję i w pośpiechu zakładam ubranie. Wybiegam z pustego budynku. Kawałek dalej dostrzegam Jasona, Ricka i dziewczyny, oraz małą grupkę mężczyzn. Za małą. Czterech. Mam dostać się do niedostępnej twierdzy w dziewięć osób? Uśmiecham się z zażenowaniem. To niedorzeczna. Podchodzę do nich i witam się. Mężczyźni się przedstawiają, ale ja nie jestem w stanie zapamiętać ich imion. Po co mi znać ich imiona, skoro i tak zginiemy? Chce mi się śmiać i płakać jednocześnie.
-Jason…a gdzie reszta? –Spoglądam na chłopaka z wyczekiwaniem. No dalej, nie zawiedź mnie. Powiedz, że tylko rozmawiacie, a cała armia rebeliantów już czeka za rogiem. Chłopak jednak, zbity z tropu, uśmiecha się z zakłopotaniem.
-Nie ma nas więcej, jeśli o to ci chodzi. Inni nie chcę ryzykować, dopóki nie są przygotowani na ostateczną walkę. –Chłopak zauważa, że to wcale nie pomaga. –El..rozchmurz się! Mamy tylko dostać się po cichu do środka, odbić ich i uciekać. Damy radę! –Widzę, jak bardzo stara się mnie podnieść na duchu, ale jego wypowiedź nie różniła by się za bardzo, gdyby powiedział „Spokojnie, mamy tylko zatrzymać asteroidę przed zniszczeniem świata, bułka z masłem!”.Czuję się źle. Nie wiem, dlaczego. Czy to przez moje osłabienie? Czy dlatego, że jest nas tak mało? A może dlatego, że Jasonowi tak bardzo zależy? Zależy, żeby tam pójść, żeby ich odbić, ryzykując własne życie. Ich… Ją… ale sama nie jestem lepsza, o nie. Przecież jakaś cząstka mnie chce tam iść, z nadzieją, że spotkam Nate’a. Dawno go nie widziałam… Jego ślicznych, rajsko błękitnych oczu. Ktoś o takich oczach nie może być zły.
Bierzemy potrzebne narzędzia. Oczywiście mam na myśli broń. Strzelby, noże, zatrute strzały. Ja dostałam tylko niewielki pistolet. Mam jeszcze mój sztylet. Będzie musiał mi wystarczyć, gdy zaatakuje mnie 50 uzbrojonych żołnierzy…znów prycham z zażenowaniem. Czuję na sobie spojrzenie Jasona. Każdy jest zajęty swoim uzbrojeniem więc mamy czas żeby porozmawiać.
-Elodie…jeżeli czujesz, że nie dasz rady, jeżeli się boisz… -Drgnęłam. Strach. Czy nie pokazałam mu w nocy, jak łatwo jest mnie przestraszyć? Jestem taka głupia…taka słaba…
-Nie, Jasonie. Idę z wami. Dla Kevina. –Jason czeka, aż powiem coś więcej. Wywracam oczami. –I dla Rose, oczywiście. – Chłopak śmieje się i przytula mnie do siebie.
-El, jesteś niesamowita. Jestem największym szczęściarzem na świecie, że mam taką niezwykłą, odważną księżniczkę. –Jason patrzy mi w oczy. Gdy na początku nazywał mnie księżniczką, robił to ze złości. Księżniczka, lala, która nic nie umie zrobić. Teraz traktuje mnie jak delikatną i dobrą królewnę. Całuję go w usta.
-Dobra, zakochańce, jeśli chcecie zdążyć jeszcze dzisiaj, musimy iść. –Rick rzuca Jasonowi plecak. Nie mogę powstrzymać śmiechu, gdy tylko spoglądam przed siebie na nasz środek transportu.
-Haha…Koniec? Rick, mamy jechać do nowoczesnej twierdzy na koniach?
Chłopak wydaje się być urażony.
-Jason, uspokój tę swoją marudę. Nic jej nie pasuje. Oczywiście, może iść na nogach, zapewniam jednak, -Rzuca pakunek na siodło. – że tak będzie znacznie szybciej. –Uśmiechają się. Dosiadam białą klacz. Jest piękna. Rick miał rację, jedziemy bardzo szybko, wiatr rozwiewa mi włosy. Oddaję się lawinie myśli. Strach miesza się z zazdrością, tęsknota ze smutkiem. Spoglądam na zarysy Miasta Rebeliantów czując, że już nigdy go więcej nie zobaczę. Tyle jest już za mną. Ale najgorsze, jest dopiero przede mną.
I jest. Zamek przede mną.


*

-Dobra, gotowi? Dam wam tylko jedną radę – Nie dajcie się odnaleźć. Zabawę w chowanego czas zacząć! –Po czym pobiegł przed siebie pod osłoną ciemności. Wpatruję się przed siebie, potem patrzę na Jasona. Chłopak tylko uśmiecha się, wyraźnie ożywiony.
-Będzie ciekawie. Cały czas trzymaj się mnie. –Podrzucił w ręku maczetę i podał mi rękę. Pozostali już się zebrali i każdy biegnie za Rickiem. Dobiegamy do murów. Już w tym miejscu widać sporą grupkę żołnierzy, ukrytych w cieniu masywnego dębu, rosnącego przy budowli. Jego grube gałęzie sięgają aż do okien na trzecim piętrze.
-Myślisz o tym samym co ja, Rick? –Jason przykucnął przy murze, a kosmyk blond włosów osunął mu się na czoło. Z trudem powstrzymuję się od odgarnięcia mu go z twarzy. Niezdarnie klękam obok. Nade mną słyszę bicie serca Ricka.
-Drzewo? Taa. Ale straże…
-Jest ich mniej, niż może być w środku.
-Jason, myślisz, że nie zauważą walki toczącej się na ich podwórku..? – Nie widzę Ricka, ale czuję, że mówiąc to, kręci głową z dezaprobatą. – Tak czy inaczej nas zauważą.
-Czyli lepiej iść prosto do środka? No oczywiście, zawsze możemy pójść grzecznie głównym korytarzem, machając żołnierzom i przepraszając, że już nas nie ma, tylko uwolnimy jeńców.
-Jason… -Odzywam się ledwo słyszalnie.
-…wiem, że to idioci, ale musimy jednak…
-Jason… -podnoszę głos.
-Na pewno musi być jakiś inny sposób, żeby…
-…Jason!!! – Krzyczę. Chłopak przerywa i patrzy na mnie zdumiony. Zadowolona, że wreszcie zwróciłam jego uwagę, wysuwam palec i kieruję go na miejsce, z którego wybiegliśmy.  –Ktoś tam jest.
Chłopak odwraca wzrok na punkt, który wskazuję.  Z takiej odległości ciężko dostrzec szczegóły, ale już po paru minutach słyszymy jego radosny głos.
-To nasi! –Jason uśmiecha się. –A więc przechodzimy do planu B.
-A jaki jest plan B? –Podnoszę się, wraz z Jasonem i Rickiem. Blondyn kiwa głową do rebeliantów, dając im znak.
-Atakujemy! –I nagle wszyscy biegną wprost na grupkę żołnierzy. Ile nas może być? Obstawiam pięćdziesiąt osób. Uzbrojeni po zęby. Żądni krwi intruzów. Pragnący wolności dla narodu. I Jason. Pierwszy raz widzę go takiego. Wymachuje nożem, podcinając szyję jednemu, jednocześnie wbijając miecz w serce drugiego. Obraca się, by zaskoczyć, nieświadomego żołnierza, jakby tańczył, z gracją, lekko jak piórko.  Wyszkolona maszyna do zabijania. Nagle dostaję czymś w brzuch. Upadam na ziemię, krztusząc się krwią. Obok mnie leży trzonek od siekiery, a przede mną stoi wysoki mężczyzna w zaplamionej krwią koszuli. W ręce trzyma nóż. Łapię oddech chrapliwie, serce bije mi jak oszalałe, szukam spojrzeniem  Jasona ale nigdzie go nie widzę. Mężczyzna idzie prosto na mnie, a ja, wciąż dysząc, łapię za mój sztylet. Żołnierz uderza mnie w twarz i zamachuje się nożem, chybia o parę cali. Gdy znów podnosi pięść by zgnieść mi twarz, pochylam się, a następnie wbijam sztylet przed siebie. Trafiam w jego udo, z którego krew tryska jak z fontanny. Mężczyzna krzyczy jak oszalały, łapie się za nogę,  a potem z wściekłością rzuca się na mnie. Tym razem trafia mi w ramię. Czuję jak ból rozchodzi się po moim ciele, jak gorąca posoka spływa po ramieniu.  Siła uderzenia powala mnie na ziemię. Rozglądam się nerwowo w około, licząc na pomoc. Przeciwnik zdążył naskoczyć na mnie i przygnieść moje ręce do ziemi, swoimi kolanami. Parę metrów dalej leży jego nóż, brudny od mojej krwi. Nic jednak sobie z tego nie robi, i wielkimi rękami ściska moje gardło. Próbuję go zrzucić z siebie, ale zbyt mocno mnie trzyma. Nie mogę oddychać, wszystko zaczyna szarzeć i mętnieć mi przed oczami…
-AAA! –Słyszę donośny krzyk żołnierza, który szybko ucichł. Zacisk na mojej szyi się rozluźnił, łapczywie czerpię powietrze. Przede mną leży martwy mężczyzna, z którego ust spływa krew, natomiast zaraz za nim stoi Jason. Jason, jakiego poznałam na początku –niewrażliwy na otoczenie, żądny walki. Wyciąga miecz z pleców mężczyzny, po czym wyciera go o kurtkę. Uśmiecha się i podaje mi rękę.
-Wybacz, że przerwałem…
-Och, nie ma sprawy, pan właśnie wychodził. –Odwzajemniam uśmiech.
-Chodź, musimy ich poszukać, dopóki żołnierze zajęci są walką. –Biegniemy do środka. Wnętrze jest inne, niż się spodziewałam. Ściany są zimne, niczym nie zasłonięte, a w kątach gromadzą się pajęczyny i kurz. Jest chłodno i cicho.
-Na dół. –Szepcze Jason. Pokonujemy kamienne schody, jednak czeka nas zaskoczenie. Nie ma krat, jest tylko jeden wielki korytarz, który prowadzi do jednych drzwi. Patrzę na chłopaka, ten kiwa głową i rusza przed siebie.
-Trzymaj się za mną, pójdę pierwszy. – Odsuwa mnie delikatnie do tyłu. Ledwo zauważalnie prycham. To miejsce nie wygląda dobrze. W niebywałej ciszy pokonujemy, dzielący nas od drzwi, korytarz . Zatrzymujemy się przed drzwiami. Jason już ma zamiar nacisnąć klamkę, gdy słyszę własny, chrapliwy głos.
-Oni nie są warci takiego poświęcenia. Prawie ich nie znamy.  – Wpatruję się w oczy Jasona, i zamiast oczekiwanego zniecierpliwienia, dostrzegam troskę. Podnosi rękę i gładzi mnie po policzku, chowa kosmyk moich włosów za ucho. Wreszcie, niemal niedosłyszalnym szeptem, mówi do mnie.
-Elodie…tu już nie chodzi tylko o nich. To wojna. –Skrzywił się. –Uwierz, gdybym mógł, nie narażałbym ciebie na takie niebezpieczeństwo…ale gdy jesteś przy mnie, mogę cię ochronić…gdybyś tam została, nie wiadomo, co by się stało…-Nachyla się, czuję ciepły oddech na policzku. –Pamiętasz, co ci kiedyś mówiłem? Kocham cię i boję się ciebie stracić. Jesteś...jedyną osobą…która może mnie zabić jednym słowem…jednym kiwnięciem palca…jednym spojrzeniem.  –Odsuwa się minimalnie i nasze twarze dzielą milimetry. Nie wytrzymam dłużej. Nie potrafię mu odpowiedzieć. Czuję, jakby głos uwiązł mi w gardle. Przybliżam się tylko i nasze usta się dotykają, najpierw delikatnie, później mocniej. Zamykam oczy –nie chcę widzieć. Zamykam umysł – nie chcę myśleć. Chcę tylko zostać przy Jasonie. Teraz i na zawsze. Wibracje roztaczają się po moim ciele, przyjemnie zalewa mnie fala ciepła. Te usta…tak delikatne i gorące. Jego usta. Moje usta. Odsuwamy się o parę centymetrów by zaczerpnąć oddech. Przesuwam palcami po jego dolnej wardze. Nic nie musimy mówić. Czuję się jeszcze gorzej. Wyglądało to jak pożegnanie. W końcu wchodzimy do pokoju. Jason pierwszy stawia kroki za drzwiami, ja zaraz po nim. W tym mroku panującym w środku zupełnie nic nie widać. Idę jak najbliżej ściany wyszukując włącznika światła. Wreszcie słabe oświetlenie przebija ciemność. Zaniemawiam. Wielki, ogromny pokój jest zupełnie pusty, tylko na drugim końcu, przy ścianie, przywiązani do krzeseł, siedzą Kevin i Rose. Jason uśmiecha się i biegnie w ich stronę. Gdy zaczyna ich rozwiązywać, stawiam krok przed siebie, by do nich dołączyć, kiedy nagle zimne ręce zaciskają się na moich ustach, a czyjeś ramię zaciska moje ręce.
-Wiedziałem, że zatęsknisz, kotku. –Znam ten głos. Już po samym sposobie mówienia, zgadłabym, kto do mnie mówi. Próbuję się wyrwać, krzyczeć, ale gdy tylko Jason się odwraca, do pokoju wchodzą dziesiątki żołnierzy. Każdy z bronią nacelowaną na niego. Nigdy nie widziałam go tak zszokowanego. Sama też zamieram. Jeden z ubranych na granatowo mężczyzn zaciska mi sznur na rękach. Gdy tylko chłopak ściąga rękę z mojej twarzy, krzyczę ze złością: -Nate! Ty dupku! –W przestrzennej sali jego śmiech rozchodzi się całkiem dobrze.
-Nie widzieliśmy się tak długo, a ty tak mnie witasz, kochanie? Po tym wszystkim? Ile musiałem wycierpieć będąc tak daleko od ciebie, słyszę tylko takie słowa? –Odwraca się do mnie, patrząc mi prosto w oczy. Jego oczy. Nie wierzę, jak ktoś tak podstępny, może skrywać w oczach tak cudowny rajski błękit, piękno oceanu, westchnienie letniego nieba, tak ślicznie odznaczające się na tej twarzy. Jest taki, jakiego go zapamiętałam. Śnieżnobiały uśmiech. Czarne włosy, zmierzwione, ale w ten cudowny, artystyczny sposób. Ma na sobie luźną czarną koszulkę i czarną skórzaną kurtkę, przy boku wisi pistolet i miecz. Wbija w ziemię ostrze i nonszalancko opiera się na rękojeści, wciąż patrząc na mnie i uśmiechając się.
-Dajcie mi go tutaj.– Spokojny głos Nate’a przywraca mnie do rzeczywistości. Nieoczekiwanie obok mnie ląduje Jason. Uderza o ścianę, chyba słyszę trzask kości. Podrywam się, żeby pomóc mu wstać, ale mężczyzna mnie nie puszcza. Uśmiech na twarzy Nate’a znika. Wyprostowuje się i odwraca do Jasona.–Podnieś się, ty sukinsynie. –Serce bije mi mocno, bojąc się o Jasona, widzę ból w jego oczach, gdy powoli staje na nogi. Tak samo jak ja, ma ręce związane z tyłu. Nie patrzy na Nate’a. Patrzy w coś za nim. Czarnowłosy chłopak odwraca się, a gdy z powrotem kieruje spojrzenie na mnie, na jego twarzy dostrzegam uśmiech.
-Widzę, że poznaliście już moją siostrę, Rose. –Uśmiecha się szerzej gdy widzi nasze twarze. Obok niego stoi czarnowłosa dziewczyna, z rajskimi oczami. Cholera, jak mogłam wcześniej tego nie skojarzyć? Nikt inny nie ma takich oczów.  Rodzeństwo… to wszystko była jedna wielka pułapka?!
-W większości. – Odpowiedź Nate’a uświadamia mnie, że pytanie wypowiedziałam na głos. –Pozwólcie, że wyjaśnię. Poprosiłem siostrę oraz plutonowego Simona…dla was, Kevina, aby zatrzymali się w którymś z domów, które na pewno byłyby na waszej drodze. Nie było to takie proste, ale gdy tylko wpadli na wasz ślad, szli za wami, żeby w końcu móc ukryć się na drzewie. Rose miała ze sobą nadajnik, wystarczyło, że nacisnęła przycisk, a zjawiliśmy się po nich. Oczywiście, przewidzieliśmy, że Jason będzie na tyle zauroczony moją piękną siostrą, że będzie chciał ją uratować. –Pokręcił głową i z powrotem oparł się na rękojeści miecza. –Nie bał się nawet o twoje życie, tylko gonił za Rose jak pies. W końcu wyszło na to, że sami do mnie przyszliście.
Odwracam głowę, żeby spojrzeć na Jasona, on jednak, pogrążony w bólu fizycznym i psychicznym, ma oczy skierowane w podłogę.  Przełykam ślinę i ku mojemu zdziwieniu, słyszę swój własny głos.
-Po co ci to wszystko, Nate… Dlaczego…
-Kotku, coś mi się w życiu należy. Dlaczego mam dowodzić tym jednym, marnym wojskiem, skoro mogę,  zupełnie legalnie, stanąć na czele wszystkich żołnierzy w Ameryce. Tutaj wkracza wiele spraw politycznych, których zapewne nie zrozumiesz. Musisz jednak wiedzieć, że dopóki byli pozostali potomkowie dowódców, władzą musiałbym się dzielić. A teraz nie ma już tych głupiutkich bliźniaczek, nie ma Cindy, z żyjących dowódców zostałem tylko ty i ja.  –Nie słucham go, nie mogę, Cindy, Stella, Naomi! Nie wierzę, że je zabił! Nie chcę uwierzyć..po policzku spływa mi łza.
-Dlaczego więc i mnie nie zabijesz… -Szepczę, Nate podchodzi i podnosi mi podbródek z troską wpatrując się we mnie.
-Bo jestem w tobie szaleńczo zakochany. I wiem, że ty też mnie kochasz. – Odsuwa się, poważnieje i wskazuje na Jasona. –Ale wiem też, że to przez niego nie chcesz powiedzieć, co naprawdę czujesz. –Kiwa głową do Rose a potem spogląda ze złością na Jasona. – Z chęcią bym ci wyrwał flaki, i smażył twoje drgające ciało, bo nienawidzę cię już od dawna, ale chcę, żebyś poznał moją litość.
Dziewczyna powoli podchodzi do Jasona, czule gładzi go po policzku. Serce bije mi szybciej, czuję, że stanie się coś złego. Muska jego usta swoimi i szepcze mu coś do ucha. Mijają sekundy ciszy.
Z szybkością kobry wyciąga sztylet i wbija mu go w serce.


-------------------------------------------
Dziękuję, że tyle czekaliście, oto mega długi rozdział 17, a już zabieram się za 18 ;) Dajcie znać, jak wam się podoba

5 komentarzy:

  1. Piękne. Szkoda tylko Jasona. :CCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCC

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie nie nie! Nie możesz zabić Jasona. Nie możesz! Prawda?
    18 będzie ostatni? ;/
    No ja nie wierze jak możesz ;o
    Czekam na 18 ;>

    OdpowiedzUsuń
  3. świetne ! ale nie piszę się " oczów " tylko "oczy ".
    Czekam na dalszy ciąg !

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie możesz zabić Jasona.

    OdpowiedzUsuń